Wersja do druku

Udostępnij

MY: To już trzecia edycja Festiwalu „Gdańska Korporacja Tańca”…

 L.B. Nazwa urodziła się w 2002 roku. Powstał pomysł, aby jakoś zebrać rozstrzelone spektakle, zespoły i ludzi. Na początku to ja komunikowałem się ze wszystkimi, a oni między sobą raczej sporadycznie. Zaprosiłem te wszystkie „obrzeża”, aby komunikacja zaczęła się toczyć skosami. Poprzedni festiwal tańca współczesnego który miał miejsce w Trójmieście nazywał się „Bałtycki Uniwersytet Tańca”. Jego ostatnie edycje były realizowane typowo po polsku: wielcy goście zagraniczni i jakaś mało poważna scena offowa dla „ziomków”. Teatr Dada von Bzdülöw miał szczęście, bo myśmy tu grali regularnie, brali udział w projektach. Natomiast cała reszta ciągle gdzieś kisła i nie miała szansy prezentacji. Kiedy okazało się, że formuła „BUT-a” zupełnie się rozjeżdża, to wymyślono hip-hop jako podstawę festiwalu. Wtedy zwariowałem. Zaproponowałem szefowi festiwalu, że my, tancerze i teatry z Gdańska, zrobimy coś na kształt Fringe’u. Graliśmy w godzinach nocnych, aby ludzie mogli do nas spokojnie dojechać po przedstawieniach na scenie BUT-a. I okazało się, że na naszych spektaklach było dwa razy więcej osób niż na pokazach głównych. Gdzie indziej był punkt uwagi widowni. Potem, z rozpędu, postanowiliśmy co kwartał kontynuować formę dwu, trzydniowych pokazów. Zanikało jednak rozpoznawanie pojedynczych zdarzeń. Kiedy robiliśmy premiery, to spektakle gdzieś przepadały pod szyldem „Korporacji”. W związku z tym zdecydowaliśmy się stworzyć dwie edycje: sierpniową i zimową. A między edycjami każdy ma swoją premierę tak, by nie stracić tożsamości.

MY: Formuła festiwalu coraz bardziej się rozrasta.

 L.B. Mam nadzieję, że będziemy umieli dalej dyskutować i rozmawiać, że się nie rozjadą kompetencje i nikt nikogo nie wypchnie. My nie jesteśmy organizacją,  my jesteśmy ludźmi, którzy się zbierają i sobie pomagają. Od początku ideą naczelną festiwalu była chęć pokazywania przedstawień tych, którzy z Gdańska się wywodzą. Najczęściej jest tak, że jak ktoś stąd wyjedzie, to znika. Trochę to przypomina sytuację z Ignorancji Kundery – ktoś gdzieś wyjechał, po 20 latach wraca i nikt się nie zapyta: co tam robiłeś? Wszyscy mają kompleks zazdrości. Stąd wyjechało mnóstwo ludzi. Tancerze, którzy tutaj zaczynali, pracują na Słowacji, w Austrii. Chciałbym, żeby te spektakle, w których grają, te zespoły, których członkami są teraz, były tutaj zapraszane. Dążymy do tego, żeby stworzyć międzynarodową sieć. Zapraszamy również zespoły Polski. Występowały ekipy z Olecka, Poznania, Lublina. Zapraszamy tych, którzy ryzykują, szukają, tańcząc gadają o rzeczach intymnych i ważnych. Nie jest to festiwal z gatunku „przyjeżdżam-wyjeżdżam – uznaj moja wielkość”. Są grupy, dla których nasz festiwal jest zupełnie nieistotny. Bo my zamiast instytucjonalizować chcemy uruchamiać.

MY: Spektakle, warsztaty, filmy, dyskusje… czy ten układ w takich proporcjach pozostanie?

 L.B. Widownia to różni ludzie. Są tacy, którzy przychodzą z bagażem czysto intelektualnym, szukają wrażeń około-teatralnych, dyskusji o sztuce. Po to są wykłady. Ci ludzie nawet niekoniecznie przychodzą na spektakle. Super. Część widzów w ogóle nie ma ochoty oglądać filmów, bo ich to nudzi. Wolą przyjść na spektakl. Ktoś natomiast tańczy i chce połączyć szukanie w sobie z oglądaniem innych. Mam nadzieję, że tego rodzaju mieszanka niczemu nie przeszkadza, że pokazujemy kolejne kolory tego miejsca. I swoistą tożsamość naszej gdańskiej teatralno-tanecznej Korporacji. Wierzę w formułę „miękkiego rozwoju”. Nie wierzę w programy intelektualne.

MY: Programy niektórych festiwali teatru alternatywnego tworzy się pod hasłem: wojna, miłość itp. Mam nadzieję, że tu do tego nie dojdzie.

L.B. Robimy wszystko, by nie był to kolejny festiwal prezentujący „coś”, w którym artyści musieliby wykonywać specjalnie jakieś zadanie. Uważam, że to jest nieszczęście teatralnej alternatywy, która się wewnętrznie cenzuruje. Ludzie sami wiedzą, co powinni robić, żeby być teatrem alternatywnym, jakiej używać formuły stylistycznej, jak prowadzić przedstawienie, jak je haratać.

MY: Strategia. Czym jest strategia? Pamiętam, jak rozmawialiśmy podczas Łódzkich Spotkań Teatralnych o Clapham Junction Marcina Brzozowskiego…

 L.B. Wiesz, to jest fascynujące: nagle obejrzeć przedstawienie, faceta na scenie i stwierdzić, że to, co widzisz otwiera ci oko. Nie daje formuły teatralnej, tylko ci otwiera oko, ustawia drogowskaz. Strategia ma podobny temat: samotność i próba wydobycia się z niej. Opowiedziany jednak inaczej, innymi środkami. Postać, którą gra Brzozowski jest trochę wampiryczna, wyżera uwagę widza.

MY: Strategia jest jakąś grą z publicznością, która przychodzi i oczekuje. Chcecie, żebym się rozebrał – w porządku. Jeszcze wam zatańczę. Przyszliście, kupiliście bilety, to ja zatańczę.

L.B.(śmiech) Ale ja naprawdę lubię widza. To ta postać w widza uderza, ten facet, który jest na scenie w swojej rozpaczy, lęku, strachu, w potrzebie przetrwania. On łapie się chwytów, którymi się odziewa, za którymi się chowa. Niby się obnaża, a tak naprawdę się ubiera. Może w tym głupstwie, w tym show á la NRD ktoś zobaczy błazeństwo, ale może zobaczy też komunikat: pomocy. Ten gość na scenie chce po prostu przetrwać. Może to aktor, któremu reżyser dał zadanie i on momentami sądzi, że nikogo to już nie interesuje? Myśli: o czym ja wam będę mówił? Jakim językiem? Co wam mogę powiedzieć? Ten biedny aktor, ta biedna postać próbuje wymyślać sobie różne strategie przetrwania.

MY: Widownia przychodzi z założeniem, że chce się czegoś dowiedzieć…

L.B. Po tym przedstawieniu jedni wychodzą absolutnie zadowoleni, a inni absolutnie zniesmaczeni. Do jednych ten komunikat trafił, a innych formuła wkurzyła, niektórzy widzą pustkę, nudę. Sądzą, że ktoś ich zrobił w konia.

MY: Grasz też ten spektakl poza Gdańskiem, na festiwalach. Na plakatach wypisane: tancerz Leszek Bzdyl. A tu niespodzianka: zamiast tańczyć rozdajesz jakieś głupie karteczki, żebyśmy głosowali.

L.B. I mam z tym problem. Kuję sobie cichaczem formułkę odpierającą ataki. Szybko odpowiadam, że tutaj wystąpił aktor i mam spokój. Aktor może państwu opowiedzieć o tym, co chciał zagrać, co wiedział przed przedstawieniem. Potem, na scenie, był instrumentem. Nie wiem, czy dobry instrumentalista wie, dlaczego mu akurat tak zabrzmiało. Po prostu w tym momencie palec tak zadrgał. Niekiedy robisz to świadomie, a niekiedy cię poniesie. Chciałbym, żeby Strategia była odbierana jako spektakl aktorski. On się dziwnie preparuje. Ja go właściwie nie tworzę. Owszem, denerwuję się, myślę, chodzę, ćwiczę ciało, gardło. Wychodzę jednak po to, żeby nie być gotowym.

MY: Publiczność przychodzi na tancerza, a ty nie tańczysz. Biegasz, krzyczysz, przełączasz światełka…

L.B. Z trudem określam siebie jako tancerza. Od lat bawią mnie takie notki, formułki w prasie: wystąpi Leszek Bzdyl – tancerz, mim, choreograf, aktor, reżyser i ciągnie się ten spis na pół strony. Ktoś bardzo chce mnie określić, a ja sam nie chcę się określać.

MY: Bo w widzu jest ogromna potrzeba określania.

L.B. No jest. I trochę szkoda, że jest aż tak duża.

MY: W różnych dyskusjach pada pytanie o „czysty taniec”, „czysty teatr”, o to jak daleko pójdą wizualizacje, projekcje. Gdzie widzisz tę granicę?

L.B. Cała produkcja teatru tańca nastawiona jest na podróż To nie są spektakle stacjonarne. Estetyka video, slajd służą tworzeniu najłatwiejszej w użyciu scenografii. Ponadto slajdy nie są nowością naszych czasów. Kiedy na świecie pojawił się pierwszy film, to automatycznie pojawił się on i w teatrze, i w tańcu; zaistniał jako fragment przedstawienia. Meyerhold zrobił kiedyś spektakl potępiający Zachód i na ekranach były pokazywane obskurne tańce jazzowe. Ludzie patrzyli tylko na te tańce. Dziś jest to kwestia odpowiedzialności tego, kto robi przedstawienie. W jakim celu używa technik video, slajdów, co to wnosi do przedstawienia, czy jest to oddech czy moda, wybór czy bezsilność. Myślę, że twórcy, którzy z nich korzystają, sami rzygają, gdy jednego wieczoru widzą trzy przedstawienia z video. Znaczy to, że środek, którego używają, nie ma już racji bytu. Może następnym razem będą ostrożniejsi.

MY: A czy istnieje w ogóle coś takiego jak „czysty taniec”? Balet?

L.B. Z baletem też jest problem. „Jezioro łabędzie” to bajka dla pułkowników z Armii Carskiej. Więc czym jest „czysty taniec”? Cage puszczał szumy i trzaski. Czy to czysta forma? Przecież za tym stoi facet, który to zrobił, jego emocjonalność, jego świat, wyczucie abstrakcji. Pamiętam dyskusje z festiwalu w Bytomiu, które mnie powalały. Kończył się spektakl, coś się wydarzyło, a dziewczynki wychodząc pytały: ale jaka to była technika? Często przedstawienie jest puste jak kubek po herbacie, nie ma w nim nic tylko machają nogami i udają, że to jest ważne. Ludzie potem wychodzą i mówią: ale mieli technikę!

MY: Wiesz już, co dalej? Co po Strategii?

L.B. Podejmujemy w kwietniu próbę. Premiera w czerwcu. Przedstawienie ma tytuł roboczy: Kilka błyskotliwych spostrzeżeń; inspiracja jest w Dziennikach Gombrowicza. Teraz czytam je po raz kolejny i zauważam, że jak miałem lat 30, to mówiłem wypisane tam słowa. Właściwie nie wiem, czy cała moja aktywność nie jest z Gombrowicza, z tej „biblii”, którą na początku studiów czytałem co wieczór. Spektakl zamówiony jest przez festiwal „Trance-dance” w Awinionie. W 2005 roku mamy jechać z tym spektaklem po Europie. Mikołaj Trzaska ma nam napisać muzykę. Wystąpią Kasia Chmielewska, Rafał Dziemidok i ja. Przez ostatni rok odsapnąłem, więc może łatwiej mi będzie podejść do tego spektaklu.

MY: Chodzi mi bardziej o formę. Jak można zrobić spektakl po Strategii

L.B. Jest chyba tak, że jak się coś rozwaliło, to nabiera się większego szacunku dla rzeczy prostej. Myślę o Lynchu i Prostej historii, o Brooku i jego realizacjach. Ja teraz coraz bardziej lubię tańczyć, zachwyca mnie to, jak ciało może pokonywać przestrzeń, jak się może w niej znaleźć. Jakaś soczystość i smak. Gombrowicz z trudem się tutaj nada, wiem. Ale gdzieś w pamięci jest Emil Cioran, też pasjonat.

MY: Wracasz do swoich fascynacji z przeszłości…

L.B. I obserwując te fascynacje zauważam, że przekładają się one na teatr. Przeglądałem właśnie w internecie jakieś starocie, recenzje – dobrze to czasem poczytać. I natknąłem się na tekst sprzed trzech lat, z przedstawienia Dialogus in conventione. Oczom nie wierzę: ktoś napisał, że to przedstawienie czytać można tylko poprzez Gombrowicza. Tylko jego językiem można opisać to, co się dzieje, ludzkie relacje tam zawarte.

MY: Proponowano ci reżyserię w teatrze repertuarowym?

L.B Bardzo nieśmiało. Jeśli już bym coś robił, chciałbym, żeby to było robione spokojnie. Żebym nie musiał niczego udowadniać i żeby oni nie patrzyli na mnie jak na tancerza. Wiesz, wszyscy patrzą na mnie jak na osobę, która ukończyła szkołę baletową, a ja tam tylko uczyłem. (śmiech)

Scena - mała (miniaturka)

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.

Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej.

Close